niedziela, 2 stycznia 2011

o wyższości pijaka nad alkoholikiem

Moje wspomnienia
Nazywam się Zbyszek i jestem alkoholikiem!
Urodziłem się w pierwszej połowie ubiegłego wieku w rodzinie nowomieszczańskiej w Lublinie.
Rodzice pochodzili z podlubelskiej wioski, oboje z rodzin małorolnych. Ojciec miał pięcioro rodzeństwa, a matka siedmioro; nie mieli co robić na roli -wyemigrowali, więc do miasta.
Ojciec był robotnikiem niewykwalifikowanym – imał się różnych zajęć, ale zarabiał niewiele.
Jego ojciec był cieślą, zarabiał dobrze, ale większość przepijał. Zresztą w tej wiosce pili prawie wszyscy mężczyźni. Ojciec również pijał dużo i często. Sytuacja materialna rodziny była więc niezbyt dobra, a z czasem, gdy matka urodziła trójkę chłopaków - stała się tragiczna. Matka starała się jak mogła, trochę pracowała w browarze, trochę dorabiała szyciem, cerowaniem i robieniem swetrów. W sumie nie mogę powiedzieć, że brakowało mi chleba, ale do chleba.., a już deserów, słodyczy - jadaliśmy z braćmi tyle, co na lekarstwo. A przecież byliśmy dziećmi i nie do końca rozumieliśmy, że nie stać nas na wędlinę, czy łakocie...
A ojciec pił. Pił i bił, bo nie znał innych sposobów wychowania dzieci. Bił również matkę, gdy nie chciała mu dawać pieniędzy na wódkę. Zresztą – wódka była wtedy wszechobecna; gdy człowiek się rodził – ojciec opijał, gdy szedłem do pierwszej komunii – rodzina opijała, gdy człowiek się żenił – wódki na weselu nie mogło zabraknąć, i w końcu gdy człowiek umierał – żałobnicy też musieli wypić za ostatnią drogę zmarłego. W niedzielę czasami gdy ojciec nie pił w domu wybieraliśmy się całą rodziną na majówkę i tam na łonie przyrody dorośli sobie „dawali pracza”,
a młodzież to oglądała i utwierdzała się w przekonaniu że tak ma być, że tak właśnie się żyje gdy się jest dorosłym. Więc już w wieku 12 lat zacząłem próbować alkoholu. Wódka mi nie smakowała, ale wino było dobre. „Załatwiałem” sobie nim moje kompleksy – zawsze byłem gorzej ubrany, zawsze miałem gorsze przybory szkolne, nigdy nie jadałem słodyczy...
Gdy przychodziłem w trakcie podwórkowej zabawy – wygłodniały do domu – matka dawała mi kromkę chleba zroszoną wodą i posypaną cukrem. Czasami, gdy udało mi się ukraść chłopu buraka cukrowego – matka robiła z niego placki pieczone na blasze... och jak nam ( z braćmi) smakowały!... A gdy w wakacje matka wywoziła nas na wieś do swojej matki – ta kazała nam sobie poszukać w kredensie w kieliszku drobniaki uzbierane w trakcie roku i wziąć na loda...
Babcia była aniołem...- bez przesady!...
Babcia była chora – miała grużlicę kości w nodze; nabawiła się jej przy żniwach przez zakłucie kolana żdżbłem słomy, leżała cały czas odkąd pamiętam...
Nas było trzech braci: jeden starszy ode mnie o 5 lat, drugi młodszy o cztery lata, no i ja- średni i jeszcze z ambicjami. Chciałem być szlachetny, dobry, wykształcony..., może inżynier...
Póki co – bawiłem się na wsi, na łące , na drodze w kałuży... Czasem wlażłem na drzewo, żeby pojeść trześni, czasem poszedłem do ogródka na ogórki prosto z krzaka – w zębach trzeszczało, ale jakże mi smakowały... - Tak upływało moje życie – szkoła, podwórko, a wakacje na wsi.
Pierwszy mój kontakt z alkocholem miał miejsce po jakiejś libacji u nas w domu, gdy rodzice wraz z gośćmi wstali od stołu i poszli do drzwi ich pożegnać starszy brat, a ja za jego przykładem – spijaliśmy resztki z kieliszków pozostawionych przez gości. Pamiętam, że było to strasznie gorzkie i mówiłem sobie wtedy, że już nigdy więcej nie sięgnę po tą wstrętną wódę.
Niedługo wytrwałem w tym postanowieniu, bo już przy moim kolejnym pobycie na wakacjach na wsi moja matka chrzestna (siostra mojej matki) poczęstowała mnie winkiem swojej roboty; o(!) - to mi posmakowało. Zdałem wtedy do szóstej klasy siedmioklasowej szkoły podstawowej.
Po powrocie do szkoły wiedziałem już co może mi „załatwić” sprawy moich kompleksów, w relacjach damsko-męskich; a do dziewczyn ciągnęło mnie już strasznie!..
Z czasem znalazłem sobie kilku podobnych kolegów- sprzedawaliśmy złom, kupowaliśmy sobie po jednym „jabolu” na głowę, wypijaliśmy w jakiejś bramie i szliśmy w miasto zaczepiać dziewczyny. Wtedy było to „picie” okazjonalne, ale z czasem zacząłem tęsknić za takimi okazjami.
Po ukończeniu podstawówki zdałem do technikum chemicznego i tam podjąłem dalszą naukę.
W drugiej klasie „załapałem” się do szkolnego zespołu muzycznego – grałem na gitarze i śpiewałem. Z początku tylko na potrzeby szkoły, ale później graliśmy również na zabawach w innych szkołach i – z czasem- w zakładach pracy a także na weselach. Zarabialiśmy pieniądze!
Duże pieniądze w stosunku do naszych potrzeb. Mogłem wtedy pić – ile chciałem. 
I piłem, piłem coraz więcej. Miałem 16 lat, pełno kompleksów i już palimpsesty(utraty pamięci).
Coraz trudniej mi się rano wstawało- głowa była ciężka, ruchy niezborne i suchość w ustach. Moje odchody(po winie) były śmierdzące jak diabli! A przecież w wieku 9 lat przeszedłem ciężką zakaźną żółtaczkę - wątrobę powinienem oszczędzać. Wtedy o to nie dbałem, piłem dużo i wszystko wino, piwo, wódkę i spirytus. Po roku intensywnego picia alkoholu miałem już ciężkie kace; i tu w sukurs przyszedł mi mój ojciec. Któregoś ranka po ubiegłodniowym mocnym piciu - ojciec powiedział: "od czegoś zachorował - tym się lecz" i zaserwował mi kieliszek wódki. W tym momencie do wódki czułem wstręt, ale posłuchałem - wypiłem i   - natychmiast zwymiotowałem. Sądziłem, że ojciec mnie zwymyśla za to, że marnuję wódkę, ale on nalał mi następnego kieliszka i kazał wypić. Zgwałciłem się i wypiłem i    -(o dziwo!) - przyjęło się!
W żołądku - ciepło, drżączka - ustała i poczułem się dobrze! Nie wiedziałem wtedy, że właśnie stałem się alkoholikiem.(cdn) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz